Rorschach Rorschach
94
BLOG

Rzepa w kozim rogu

Rorschach Rorschach Rozmaitości Obserwuj notkę 29

Dziś ogólna notka o tym, jak i dlaczego redakcja „Rzeczpospolitej” (a wraz z nią całe zastępy współczesnych konserwatystów) zapędziła się w kozi róg. Tendencja do wzmacniającego stupor intelektualny sprzężenia zwrotnego w naszej ulubionej gazecie zaczęła być wyraźnie widoczna już ze dwa-trzy lata temu, ostatnio jednak przechodzi wręcz w silne upośledzenie zdolności kognitywnych. Winne jest oczywiście – jak zawsze – PiS.

Rzepka od dawna usilnie stara się promować tradycyjną wizję instytucji rodziny. I chwała jej za to – wizja obecnie modna (i rozpowszechniana ogromnym nakładem środków – wszyscy pamiętamy wszechobecność okropnego spotu Fundacji Batorego) jest po prostu głupia i szkodliwa. Jednocześnie tradycyjne rodzinne wartości wydają się znajdować nad przepaścią. Wszędzie wokół widzimy idiotów, którzy opowiadają modne bzdury, podczas gdy głos rozsądku i doświadczenia jest wyszydzany, okpiwany jako archaiczny i nienaukowy. Czemuż się dziwić, skoro „postępowcy” (a w rzeczywistości zwykłe pogrobowce lata temu skompromitowanego marksizmu) mogą liczyć na niesłabnące źródło funduszy publicznych – czy to ze strony UE, czy polskiego państwa, które z oczywistych względów zawsze chętnie sypną kiesą na propaństwowe projekty.

Fundamentalnym błędem, jaki może popełnić konserwatysta, jest założenie, że zło wynika z nowoczesności. Że ta oznacza młodość, niedoświadczenie, więc i „naturalną” głupotę. W rzeczywistości przemijający dziś sukces Europy, który później przejęły Stany Zjednoczone, nie polegał na ślepym promowaniu starych wartości i ich konserwowaniu, lecz na egzekwowaniu mądrych idei etyki chrześcijańskiej. To relatywnie niska zawartość błędów, trafność postulatów i spójność chrześcijaństwa, które od początku uznawało fundament wolności jednostki, prawa do prywatności, pomagania sobie w ramach dobrowolnych instytucji społecznych, czy prawa do własności własnego dorobku, sprawiły, że ludność Europy żyje dziś o wiele lepiej niż mieszkańcy pozostałych kontynentów (z wyjątkiem Ameryki Północnej, jeszcze konsekwentniej adaptującej purytańskie wartości, i niektórych skrawków Azji, stawiających na pracowitość, przedsiębiorczość, własność prywatną i niemal zupełny brak „osłon” socjalnych). Konserwatyści zamiast widzieć źródło zwycięstwa wartości przedmarksistowskich w konkretnych „technicznych” rozwiązaniach społecznych, chcieliby prostego powrotu do tego, co stare.

To jednak nie jest możliwe, gdyż przeminęły przyczyny utrzymywania się starego porządku. Próba wciśnięcia nowego społeczeństwa w stare tryby musi zakończyć się kompletną klapą, zawierając w sobie jedynie myśl prymitywnego behawioryzmu, nakazującego najpierw zmieniać zachowania, a potem oczekiwać, że wszystko jakoś samo „wróci do normy”.

Oprócz tych elementów dochodzi także konserwatywne umiłowanie siłowych rozwiązań, które w atawistycznych afektach wydają się tak proste i skuteczne: walimy pięścią w stół, a porządek przywraca się „sam”. Stąd sentyment do Margaret Thatcher, „żelaznej damy”, poparcie dla interwencji George’a W. Busha w Iraku i niechęć do miękkich, ciapowatych gaduł, takich jak nieświętej (bo ateistycznej) pamięci Bronek Geremek. Tymczasem to właśnie te pozornie miękkie ciapy rozłożyły na łopatki cały współczesny świat, i jak pijawki przyssały się do bezbronnego, omamionego gładkimi słówkami ciała narodów. Siła nie jest w stanie wygrać z cwanymi, czarującymi uwodzicielami pokroju Tuska, Leppera, czy Michnika.

Wskutek tych błędów konserwatyści nie zauważają, że główną przyczyną rozpadu instytucji rodziny jest jej zupełna dziś zbędność. Ludzie nie są źli z natury, ale mają wolną wolę i zło czynić mogą. Są leniwi, skłonni do zwalania na innych odpowiedzialności, są wygodni, szukają więc rozwiązań najprostszych i najskuteczniejszych, ale niekoniecznie moralnych. Gdy mogą polegać tylko na sobie, czyli w warunkach prywatnej odpowiedzialności, skłania ich to do inwencji, do poszukiwania rozwiązań ułatwiających życie, czyli do samorozwoju. W sytuacji bezpośredniego zagrożenia ludzie muszą (i chcą) dla własnego ocalenia łączyć się ze sobą, porozumiewać się i dzielić. Gdy napada obce wojsko, trzeba działać wspólnie. Gdy spada potop, trzeba sobie pomagać. Nie dziwią zupełnie nagłe wybuchy zachowań społecznych w czasie katastrof takich jak 11 września, czy bliższej nam powodzi tysiąclecia. Gdy jesteśmy stadem wilków, zdanych tylko na siebie, działamy jak społeczność.

Obecnie wszelka odpowiedzialność została zepchnięta na państwo opiekuńcze, które dba o naszą starość (emerytury zamiast dzieci), pracę (zasiłek zamiast braci) i wykształcenie (szkoła zamiast rodziców). Państwo robi to wszystko źle, ale umożliwia nam słodkie lenistwo, bo po prostu nie musimy już o niczym myśleć. Przestaliśmy odpowiadać za swój los, nie wisi nad nami rzeczywistość, jest za to miękka, ciapowata sieć stałych zapewnień o bezpieczeństwie, jak przed napaścią Hitlera i Stalina na Polskę, lub jak przed kryzysem („ceny nieruchomości będą zawsze rosnąć”).

Tego właśnie nie rozumieją konserwatyści.

I dlatego coraz częściej spychają na bok wspomniane fundamenty etyki chrześcijańskiej, odwołując się do atawistycznych haseł o silnym państwie, państwie prawa i usunięciu nowoczesności twardą ręką (to samo zresztą dotyczy czczych pogróżek wielu zwolenników UPR o wyganianiu hołoty, wieszaniu czerwonych i wyrzucaniu imigrantów itd.) – oczywiście wszystko z pomocą owego „sprawnego” państwa. A skoro państwa, to i za pomocą jakiejś partii. Tu na scenę wkracza PiS. To właśnie obrona tej partii i jej wizji zaczyna posuwać się w Rzepce o wiele za daleko.

Rzepka przywołała ostatnio przykład „antypropagandowego” prawa wprowadzonego na Litwie. Oczywiście można powiedzieć: Przecież to tylko informacja, jak każda inna. Nic bardziej mylnego. Tutaj gra toczy się o ludzką świadomość, o generalną atmosferę i wyrabianie przyzwyczajeń, a wskutek tego kreowanie przyzwolenia na pewne działania. Przypatrzmy się samym pytaniom (i przypomnijmy, że chodzi o wprowadzenie zakazu propagowania homoseksualizmu również w przypadku prywatnych reklam): „Najgłośniejszy na Litwie orędownik tej ustawy poseł Petras Grażulis z pana partii uważa, że dzięki nowemu prawu Litwa wychowa zdrowe pokolenia, których nie dotknie szerząca się wokół zgniła kultura”. „Skoro jest tak ogólna, a w dodatku nie przewiduje sankcji karnych, to czy rzeczywiście może ochronić młodych ludzi? Poza tym jest Internet, zagraniczne media i jeśli młodzież będzie chciała przeczytać [sic!] o homoseksualizmie, to i tak przeczyta”. „Dwa lata temu w litewskim parlamencie został przeprowadzony sondaż. Posłowie odpowiadali, co myślą o homoseksualizmie. Ponad połowa miała skojarzenia z perwersją, dewiacją, chorobą”. „Czy podobne ustawy przydałyby się innym państwom Unii?”

Nic dziwnego, że wkrótce kilku posłów PiS (o ile można wierzyć „Wyborczej”) zaczęło myśleć nad polską wersją ustawy.

W ten sposób wyrazili oni swoje stanowisko, że przeciwko jednemu nakazowi ingerującemu w intymność rodziny, wolno jest stosować drugi, identyczny, ale o przeciwnym zwrocie propagandowym. Nie zawahali się uciec do totalitarnej tradycji zakazu wolności słowa i propagowania wybranych haseł, promując te własne, „zdrowe”. Powiedzieli jasno, że rodzina nie jest sprawą rodziców, lecz państwa i jego ideologów. Bardzo tradycjonalistyczne, czyż nie?

Ostatnio redaktorzy „Rzeczpospolitej”, idąc tym samym nurtem, przekroczyli granicę dobrego smaku.

Jak wszyscy dobrze wiemy, „Rzeczpospolita” wraz z „Gazetą Wyborczą” prowadzą (RP: Google oraz tu, tu, czy tu; GW: Google oraz tu, tu, albo tu) od pewnego czasu (Wyborcza zaczęła nieco później, gdy jej cele się przehierarchizowały) kampanię mającą na celu utrzymanie instytucji mediów publicznych (w rękach odpowiednich ludzi, bądź to „konserwatystów” z PiS, bądź „antypisowskich” PO i Farfała).

Ponieważ taka walka sama z siebie byłaby „nieładna”, to obie strony wyprzedzają się w wynajdywaniu efemerycznych (średnia długość ich życia to tak na oko ze dwa tygodnie) wytłumaczeń – a to że trzeba oszczędzać, a to że trzeba usunąć złego Farfała, a to że nie wolno pozwolić na likwidację polskiej kultury, a to inne tam takie. Że „Wyborcza” kręci jak może, to już wiadomo, to nikogo nie dziwi. Cóż, marksista nigdy nie będzie człowiekiem uczciwym. Ale gdy gazeta niby konserwatywna, a więc rzekomo wierna przykazaniom o uczciwości, normalnym dla ludzi przestrzegających umów i innych więzi społecznych, przeciwna podobnym dialektycznym, marksistowskim zabawom, sięga po te same instrumenty i zaczyna nawoływać do powszechnego stosowania przymusu.

Gdy więc przyszło opowiedzieć się za wielowiekową tradycją kultury chrześcijańskiej, redaktorom „Rzeczpospolitej” nic nie przeszkodziło opublikować tekst histeryczny w tonie i przepełniony najzwyczajniejszą w świecie brednią, ale za to broniący mediów publicznych, oczywiście państwowych i finansujących państwową propagandę z pieniędzy zagarniętych podatnikom.

Autor tego tekstu, Pan Witold Orzechowski, mówi wprost – każdy, kto jest przeciw państwowym, centralistycznym mediom, jest półinteligentem. Wystarczyła jedna ustawa, aby okrzyknął mianem półinteligencji lubianą przed jeszcze chwilą PO. Autora też żadna kultura nie powstrzymuje przed przywołaniem postaci takich innych półinteligentów jak Goering czy Goebbels. Prosimy zrozumieć: Konserwatywna gazeta publikuje gościa, który z powodu niezdefiniowania wysokości odbieranego obywatelom podatku, co ma rzekomo zaowocować kompletną likwidacją instytucji „kultury” założonej jeszcze za Stalina (w 1952 roku), a która dziś zajmuje się głównie popychaniem jakichś tańców z asteroidami, czy innych akrobacji na kłodzie, śmie porównywać swoich kolegów do masowych morderców.

Pan Orzechowski przytacza też modne bzdury na temat wolnego rynku. „Ich zdaniem artysta taki jak Vincent van Gogh mógłby umrzeć z głodu, bo nie był kupowany za życia – po prostu wolny rynek dzieł sztuki w XIX-wiecznej Europie go nie zaakceptował. Sam słyszałem opinię rzutkiego adwokata młodej generacji, który powiedział, że »ci artyści protestujący z powodu zniesienia abonamentu telewizyjnego to niech się nauczą zarabiać, bo ja nie mam zamiaru na nich płacić. Kultura musi na siebie zarabiać«”.

Po pierwsze, van Gogh nie umarł z głodu, tylko się zastrzelił. Po drugie, nie głodował, choć nie istniały żadne media publiczne, a co najwyżej jakiś król zechciał być mecenasem artystów. Głównie jednak funkcjonował sprawny system prywatnych mecenasów sztuki i to właśnie ten prywatny system umożliwił powstanie dzieł artystów takich jak Mozart, który zarabiał dzięki koncertom, a gdy chciał uzyskać posady na dworach władców (a więc najbardziej publiczne, jakie wtedy były) w Wiedniu i w Paryżu, to został odesłany z kwitkiem. Mozart ani nie umarł z głodu, ani biedy nie cierpiał, za to nie był dziwkarzem takim jak van Gogh, który wszystkie pieniądze przysłane mu przez rodzinę przeznaczał na uciechy. I jakby ktoś pytał, to tak, wtedy warto było utrzymywać bliskość rodzinną, nawet jeśli się było tak niewdzięcznym synem jak wielki dziś malarz.

Tymczasem dla – nie zawahamy się użyć tego określenia – półinteligentów, którzy nigdy nie słyszeli o klasie średniej i o prawach ekonomii, takich jak, zdaje się, Autor cytowanego artykułu, likwidacja centralnie sterowanej instytucji przeznaczającej kupę pieniędzy np. na sopockie koncerty, których nic pozytywnego nie odróżnia np. od heinekenowskiego Open’era, oznacza totalną i nieodwołalną śmierć kultury. Otwartym zostaje pytanie, dlaczego w czasach, gdy królował prywatny mecenat, rodzili się geniusze, którzy pozostawiali dzieła ponadczasowe, a dziś, w epoce ochrony praw autorskich i ZAiKSu, pobierającego przymusowe opłaty od każdej pustej płyty CD, media publiczne nie mogą się poszczycić nikim wartym uwagi. Otwartym pozostaje też pytanie, co było pierwsze – media publiczne, czy potrzeba stworzenia życia kulturalnego? I czy może nie jest tak, że życie kulturalne jest potrzebne ludziom zaradnym, inteligentnym, potrafiącym się utrzymać i stworzyć sobie komfortowe warunki życia, a nie ludziom odbierającym zasiłek dla bezrobotnych i oglądającym w TVP1 życie mikroskopijnego i cuchnącego zgnilizną światka polskich gwiazd, którego egzystencja polega na nieustannej wzajemnej adoracji.

Żeby dodatkowo obrazić klasę średnią, która według Pana Orzechowskiego zajmuje się napychaniem sobie kabzy, z czego niby nic nikomu nie przychodzi, Autor z wdziękiem maszynki do mięsa przemielił wiersz Tuwima (nie takiego znów „genialnego”, jak w wylewie idolatrii twierdzi) o „strasznych mieszczanach”, aby wydusić z niego konstatację, że likwidacja mediów publicznych to dowód lenistwa umysłowego. Oczywiście w wierszu nie ma żadnej wskazówki łączącej nieobecne w nim media publiczne z głupotą drobnomieszczaństwa, ale jest to wygodna obelga, która, mówiąc Urbanem, w końcu się przylepi. Argumentów brak, za to jest histeryczna walkę o własny chlewik, jakim są media publiczne. Autor wszak dba o swój interes – o media publiczne, które płacą ciężkie pieniądze ludziom takich jak on: „Autor jest producentem telewizyjnym, reżyserem i scenarzystą filmowym, m.in. serialu TVP »Kariera Nikodema Dyzmy« (…)”.

Coraz bardziej wroga wobec prywatności postawa redakcji Rzepki daje się dostrzec także w innych tekstach, na przykład w felietonie Bronisława Wildsteina, którego niegdyś trudno byłoby posądzić sympatyzowanie z totalitarnym państwem. W przypadku „narodowej mitologii”, o której ostatnio wiele się plecie, wielkie państwo musi jednak bezwzględnie kontrolować umysły poddanych. I tak, Wildstein pisze:

„Redaktor [Newsweeka] wydaje się nie rozumieć, że z definicji rocznica powstania nie może być świętem prywatnym, gdyż bez względu na to jak bardzo bylibyśmy w nie osobiście zaangażowani, to zaangażowanie to dzielimy z całą, narodową wspólnotą. Gdy mówimy o »prywatności« jakiegoś doświadczenia, wskazujemy jego zamknięty dla innych charakter. Na tym polega przeciwstawienie sfery prywatnej — sferze publicznej. Ta druga dotyczy zbiorowości i rządzi się innymi prawami. Moje prywatne święta mogę zmieniać i unieważniać, z natury rzeczy nie mogą mnie one przetrwać. Święta państwowe mają charakter symboliczny i budują tożsamość wspólnoty”.

Czy to oznacza, że święta prywatne nie mogą być celebrowane wspólnie przez wielu ludzi? Czy to oznacza, że święta prywatne nie mogą mieć charakteru symbolicznego i budować tożsamość wspólnoty? Czy naprawdę do budowy wspólnoty potrzebny jest przymus policyjny i więzienny, czy może wręcz przeciwnie? Jeśli tak, to musimy sobie powiedzieć wprost – ponieważ Święto Trzech Króli nie jest świętem państwowym, to jest ono świętem zamkniętym, celebrowanym tylko i wyłącznie przez izolowane jednostki. A instytucja Kościoła nie istniałaby, gdyby nie konkordat, prawda? Komunizmu też by się nie udało zwalczyć, gdyby nie państwowe promowanie Kościoła. Zapewne do tego właśnie służył słynny Wydział IV UB, ochoczo przytaknie redaktor Wildstein?

Z pewnością. We wspomnianym artykule Pan Wildstein pisze jeszcze, może za Panem Orzechowskim, o „komforcie bytowania współczesnego mieszczucha” i kończy znów o tej ohydnej prywatności, która niby jest absolutnym zaprzeczeniem wspólnoty. Ręce opadają, gdy się czyta takich konserwatystów, uczniów Marxa.

Cóż, niemało konserwatystów udało się omamić pisowskim tromtadracjom na temat narodowowyzwoleńczego mitu powstania warszawskiego (ciekawie napisał o nim w S24 Xiazeluka, a „dyskusja” poniżej jest nadzwyczaj urocza), mitu respektującego narodowe wartości sprawnego państwa, rozliczenia zbrodniarzy komunistycznych, restytucji majątku narodowego i mitu powrotu do świetlanych tradycji sprzed komunizmu. Raz uwierzywszy w te słowa, konserwatyści znaleźli się w pułapce. Zaczęli coraz częściej bronić konkretnej opcji politycznej i głoszonych przez nią haseł, zapominając o ich zawartości.

Zaczęli bronić mitów zamiast prawdy. Zaczęli bronić siły zamiast wolności. Oby się opamiętali.

Rorschach
O mnie Rorschach

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości