Rorschach Rorschach
46
BLOG

Jak marnować pieniądze?

Rorschach Rorschach Polityka Obserwuj notkę 0

To proste. Wystarczy być biednym. To znaczy, nie można tak naprawdę być biednym – trzeba dysponować jakąś walutą wymienną. Prawdziwym biedakiem nikt się nie przejmie poza ludźmi dobrej woli, którzy z autentycznej potrzeby czynienia dobra pomagają autentycznym potrzebującym.

W tym przypadku mówimy o tzw. „biednych gminach”, które piórami dziennikarzy skarżą się w Gazecie Wyborczej na to, że im państwo „skąpi” środków. Ich walutą są z jednej strony głosy wyborcze, a z drugiej wsparcie polityczne tzw. „dołów partyjnych”, czyli wewnętrzna polityka, o której co nieco pisaliśmy w poprzedniej notce. Tym razem jednak okazało się, że kryzys spowodował prawdziwe problemy na górze, czas więc na chwilę skupić się na problemach z kleceniem rozłażącego się budżetu. To wszak podstawowe prawo ekonomiczne – jeśli waluta PLN zaczyna być coraz ważniejsza, to jej parytet w relacji do względnie stałej waluty głosów wyborczych rośnie, czyli te ostatnie tracą na znaczeniu.

I tak doczekaliśmy się – z wyraźnego przymusu – cięć tam, gdzie to niespecjalnie groźne; wszak np. KRUS (skądinąd bardzo słuszny, jego warunki mogłyby być z powodzeniem rozszerzone na ZUS, o ile nie znieślibyśmy całej tej porażki, jaką są ubezpieczenia społeczne) to już arcyważne głosy ludowców, tego więc nie zmienimy choćby i za Chiny Ludowe.

Zaczęły się więc standardowe biadolenia, czyli w istocie naciski polityczne dołów gminnych, które w ten sposób odgrywają także przed swoimi wyborcami swoistą komedię („to ci na górze, niech będą przeklęci, miłościwy Jezusicku, są winni, a nie my”).

I jakież to ważne rzeczy zostały zaprzepaszczone i jakim (boć czy to ważne?) kosztem? Czytamy: „Program ma pomagać gminom »daleko od drogi« - tym, które najmniej skorzystały na transformacji i wejściu do UE. I nie mogą sobie poradzić np. z bezrobociem, alkoholizmem czy niepełnosprawnością. Ale chodzi też o to, by obudzić w ludziach poczucie wspólnoty, nauczyć pisać wnioski o fundusze unijne”.

Ach, więc chodzi teżo to, aby ludzie potrafili prosić o środki, które pójdą na to, aby ich uczyć prosić o środki. Takkk, to niewątpliwie logiczne, słuszne i produktywne, aby szkolić całe rzesze ludzi jak mają na całe życie zostać uwiązani do unijnego źródła przychodów, zamiast zarabiać samodzielnie, choćby i niewielkie pieniądze. Należy też wzbudzać poczucie wspólnoty przez poleganie na zewnętrznym, obcym wielkim inwestorze, dla którego należy wypełnić odpowiednie formularze, aby dostać pieniądze. Poczucia wspólnoty nie buduje się przecież (ha, ha!) przez uzależnienie otrzymania zysku od pracy w lokalnej społeczności i firmach, oraz od wzajemnych systemów pomocy, jak pożyczki wzajemne, kredyty kupieckie, pomoc lokalnego kościoła, czy inne tego typu rynkowe formy. Nie. Lokalną społeczność buduje brukselski gigant i składka unijna, którą płacą podatnicy, dzięki czemu nie mogą kupować potrzebnych im dóbr, produkowanych także w „obszarach biedy”.

Idźmy dalej – ponieważ pewne gminy są w gorszej sytuacji niż inne, należą im się pieniądze. Dlaczego się należą? Bo mają głosy takie same, jak głosy bogatszych, choć ekonomicznie są mniej produktywni (pomijamy problem opodatkowania i regulacji – urzędnicy i politycy są bogaci, bo nie płacą żadnych podatków, tylko w imię mimikry część swojej pensji odprowadzając do budżetu, z którego środki przed chwilą dostali; jest to ważne rozróżnienie, bo budżet nie może zbankrutować, więc jakkolwiek wysokie nie byłyby stawki podatkowe, ich pensjom oraz „pracodawcy” nic nie grozi). Przypomnijmy – w tej części rynku, która jest wolna, oferuje się produkt, a za to otrzymuje się inne produkty, zwykle tymczasowo zamrożone w pieniądzu. Pamiętajmy – zwykle nie zależy nam na samych pieniądzach, tylko na dobrach, które produkują inni – pieniądze są „tylko” (arcyważna funkcja!) czymś w rodzaju energii potencjalnej, której rozładowanie polega na kupieniu innych dóbr. Zatem jeśli jesteśmy uczciwi i jeśli chcemy otrzymać jakiś czyjś produkt, to sami musimy coś temu komuś, lub, przez całą sieć gospodarki pieniężnej, komukolwiek innemu, kto oferuje coś tamtemu. Musimy wytworzyć coś, co będzie dobrze wycenione przez innych ludzi. I dostaniemy tyle, ile inni ludzie uznają za odpowiednią cenę. Jeśli potrafię w sekundę wytworzyć miliard ołówków z jednego patyczka, to wnet zostanę bardzo bogatym człowiekiem, bo nikt takiej sztuczki nie potrafi powtórzyć. Jeśli kopię dół, a potem go zasypuję, to choć się napracowałem co niemiara, nikomu nie jest to potrzebne.

Urzędnicy i politycy myślą inaczej. W wersji cynicznej dostają pieniądze za coś, co zrobił ktoś inny, sami od siebie nic nie dając. W wersji deklaratywnej dostają pieniądze za administrowanie i regulowanie gospodarki. Oczywiście jest to kompletnie niepotrzebne, skoro gospodarka nie reguluje się sama, jak twierdzą niektórzy, tylko jest skutecznie regulowana przez każdego uczestnika rynku. Każdy wie, czego potrzebuje, wie też, co potrafi dać innym, nawet, jeśli nie jest to tak wiele. Każdy człowiek może prosić o jałmużnę, każdy, kto jest produktywny może tę jałmużnę dać, a jeśli zniechęca go marnotrawstwo, może starać się organizować takie formy, które będą tracić możliwie mało pieniędzy, dając możliwie dużo potrzebującym. Takie organizacje mają swoją historię, istniały obok państwa i były przez wieki zwalczane przez urzędników, którzy chcieli je „uczłowieczyć”, czyli zmusić do czegoś, co im się widziało jako należne. I choć często chcieli dobrze, tylko nie rozumieli rzeczywistości, w której widzimisię nie tworzy jedzenia, ubrań i dachu nad głową, to często też po prostu prymitywnie chcieli się podszyć pod dobroczyńców, zgarniając podatki i oddając cudze, więc dla nich niewiele warte, pieniądze.

Dobroczynność zresztą zawsze była niezłym chwytem propagandowym, który zjednywał serca niewieście i wieście – dawniej robili tak i królowie, i Kościół katolicki, jeśli chcieli przypodobać się ludowi (a z rzadka autentycznie nieść pomoc potrzebującym). W czasach, gdy Kościół w pewien sposób stanowił element państwowego przymusu, nie było między władzą a nim specjalnej różnicy. Dziś jest inaczej i instytucja ta ma charakter rynkowy, czyli dobrowolny. Składki zwykle płacić jedynie wypada, a każdy może, jeśli chce, zostać apostatą lub odejść od Kościoła bez słowa – jedyne, o co próbuje się posądzać tę instytucję, to ulgi podatkowe, które należy wszakże z całą siłą popierać i które dla gospodarki są jak najzupełniej pozytywne – niezależnie od tego, czy ulgi mają wszyscy, czy tylko niektórzy (tak samo jak pozytywne jest, że niektórzy unikają włamań do domów, bo „niestety” podaż złodziei za mała).

Państwowa pomoc uciśnionym jest w pewien sposób jest uznawana za protezę rozliczenia komunistów z pięćdziesięciu lat ich zbrodniczych rządów, które dramatycznie obniżyły możliwości obywateli Polski, cofając ich do stanu niemal barbarzyńskiego. Obniżyły nie tylko dlatego, że komuniści kradli na potęgę, rabując ludzi w pierwszej fazie systemu w procesie rozkułaczania, ale też dlatego, że bez systemu prywatnej własności tworzyć dobra się nie opłacało nikomu poza tym, kto mógł to dobro natychmiast zeżreć lub wymienić na jakieś bezpośrednie dobro konsumpcyjne. Struktura gospodarki nie mogła być skomplikowana, bo żaden kapitalista nie mógł tej struktury dochodowo skonstruować. Zresztą, po co miałby to robić, skoro i tak dostałby za to wilczy bilet, gdyż takie produktywne jednostki brutalnie zwalczano jako wrogów systemu, tj. samych komunistów. Niestety, proteza ta jest wadliwa, gdyż polega na wprowadzeniu tego samego zbrodniczego systemu socjalistycznej urawniłowki, z domniemanym odwróceniem wektora środków (choć nie jest to prawda, bo i tak płacą ludzie produktywni, a dostają mniej produktywni tylko dlatego, że są biedniejsi, a nie dlatego, że wcześniej zostali pokrzywdzeni przez komunistów – jest to w istocie wprowadzenie odpowiedzialności zbiorowej, w której dawni dygnitarze nie dają na ten cel nawet grosza, jest więc to szczytowa forma niesprawiedliwości).

W takim kontekście zrozumiałe stają się takie absurdalne stwierdzenia, jak choćby „Nie było gminy, w której byśmy usłyszeli: nie mamy problemów, nie chcemy pieniędzy - mówi »Gazecie« Jarosław Chołodecki, kierownik zespołu zarządzającego programem przy Ministerstwie Pracy. - Wszystkie uznały, że pieniądze są ważne, nawet jeśli konieczność wykonania jakiegoś wysiłku trochę przeraża”. Faktycznie, jest zadziwiające, że ktoś chce dostać pieniądze za nic.

Ach, nie, nie za nic. Za konkretne „projekty”: „Powstały m.in. pierwsze przedszkola w niektórych gminach, świetlice środowiskowe, Kluby Seniora, boiska, organizacje pozarządowe”. I co z tego, że większość tych instytucji w biedniejszych gminach mogłaby być z zyskiem dla wszystkich zastąpiona, lub jest wprost niepotrzebna? Np. kwestia boisk – w każdej gminie takie boiska już istnieją, choć zwykle nie mają plastikowej trawy, nie są oświetlone, nie mają wodotrysków – są naturalne, pokryte trawą lub byle jakim piaskiem, a bramki to dwie wystające z ziemi żerdzie. Jest biednie, ale wystarczy do gry. Za zaoszczędzone na takim boisku pieniądze można kupić lepszy dach. Można zrobić wiele rzeczy, gdy jest się sprytnym i obrotnym. Lecz te cechy są passé – lepsza jest pełna zależność, nieporadność i brak odpowiedzialności za własny los. W tym brak dbałości o rodzinę, która przestaje być potrzebna, gdy wielkie państwo dba o nasze emerytury.

Rorschach
O mnie Rorschach

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka