Rorschach Rorschach
49
BLOG

Na komicznej ziemi kapitalizmu

Rorschach Rorschach Rozmaitości Obserwuj notkę 14

We wczorajszej „Rzeczpospolitej” mieliśmy okazję przeczytać doprawdy prześmieszną odpowiedź na artykuł Pana Tomasza Wróblewskiego, której autorem jest ogromnie zatroskany naszymi brutalnymi kapitalistycznymi czasami Pan Michał Szułdrzyński. Przy tej okazji niemal zapomnieliśmy o tym, że Rorschach jest postacią absolutnie wypraną z poczucia humoru. I tak, zamiast po prostu obśmiać się z Czytelnikami jak norki, zmuszeni zostaliśmy przez rolę, w jakiej sami się postawiliśmy (nawet narracja musi być w trzeciej osobie, niech by to piorun strzelił!), podejść do tego małego koszmaru definicyjnego poważnie. Trudno. Przechodząc od wstępu do czynów, podejmujemy temat już najzupełniej na serio.

Podstawowym problemem wywodu Pana Szułdrzyńskiego jest w najlepszym razie kompletne niemal niezrozumienie koncepcji kapitalizmu, a w najgorszym dziecinna nieumiejętność zbudowania rozumnego wywodu. Skąd tak dramatycznie surowa ocena?

Publicysta „Rzeczpospolitej” nie potrafi prawidłowo odgraniczyć znaczeń używanych przez siebie pojęć. Najważniejszym chyba błędem jest tragiczne pomylenie pomocy potrzebującym z państwową pomocą potrzebującym. Zdaniem Pana Szułdrzyńskiego zwolennicy ograniczenia roli państwa w tej sferze są zwolennikami całkowitego zlikwidowania wszelkiej dobroczynności, w imię jakiejś dziwnie pojętej walki o indywidualną odpowiedzialność za swoje czyny. To kolejny przejaw notorycznego pomieszania pojęć, tym razem indywidualnej odpowiedzialności z odpowiedzialnością zbiorową. Autor nie wie, lub zdaje się nie wiedzieć, że chodzi o indywidualną odpowiedzialność za własne działania, a nie o celowe odbieranie środków emerytom w odwecie za indywidualne decyzje odpowiedzialnych za kryzys. Pyta więc dramatycznie: „Czy emeryci odpowiadają za kryzys?” i kontynuuje: „Załóżmy, że każdy z nas rzeczywiście jest panem swojego losu i w pełni ponosi odpowiedzialność za swoje czyny. Jednak czy wszyscy ci, którzy potrzebują dziś pomocy – emeryci, renciści, wyrzuceni z pracy z powodu kryzysu – sami są winni złej sytuacji, w której się znaleźli?”

Oczywiście, że nie ponoszą! Dlatego nikt nie chce ukarać winnychemerytów, bo ani to kara, ani to wina. Ich trudna sytuacja to twardy i okrutny jak sama rzeczywistość skutek kryzysu, tak jak skutkiem, a nie karą, jest uderzenie o ziemię po skoku w przepaść. Postulowane rzekome „odbieranie” pomocy państwowej można przecież zastąpić jak najbardziej rynkową, kapitalistyczną, pomocą prywatną – w gronie rodziny, znajomych, dzięki siatce stowarzyszeń, fundacji i całej tego typu struktury, która naturalnie wykwitła w Stanach Zjednoczonych i wykwitnąć musiała, bo nie było dumpingowego monopolu państwa, zarzucającego „pomocą społeczną” wszystkich byle jak i bez wyjątku (przypadkiem trafiając czasem również i do potrzebujących; to osobna sprawa, ale pomyślmy o tym, jak na takiej pomocy rozkwitły nigdzie indziej jak w USA całe dzielnice murzyńskiej i nie tylko biedoty, posiadającej po dwa telewizory i samochód, ale za to bez wykształcenia i pracy). Powtórzmy raz jeszcze: zwolennicy kapitalizmu chcą (co najmniej) ograniczenia pomocy państwowej i wcale nie są dzikimi wrogami sprawniejszej i czystej moralnie pomocy prywatnej. Nie chcą ukarać biednych odebraniem im pomocy, tylko chcą im pomóc, likwidując marnotrawcze, przerośnięte i nieprawidłowo działające instytucje państwowe. Tak samo jak kapitalista nie jest wrogiem dobroczynności, tak i elektryk nie jest wrogiem instalacji elektrycznej, jeśli próbuje wymienić przepalone państwowe kable.

Być może więc to pomieszanie znaczeń wynika z niezrozumienia etycznych źródeł krytyki państwowej pomocy społecznej? Pan Szułdrzyński kontynuuje bowiem dyskusję ze stworzonymi przez siebie samego pojęciami: „To nie państwo – mówi nam [Wróblewski] – powinno roztaczać nad nami opiekę, my sami decydujemy o swoim losie i sami ponosimy konsekwencje swoich wyborów. Ci, którzy otrzymują państwową pomoc, okradają innych – zdaje się twierdzić”. Podstawowy błąd polega na tym, że ci, którzy otrzymują pomoc, niekoniecznie mają jakikolwiek wybór. Trudno mówić o kradzieży, gdy codziennie jakiś rabuś wrzuca nam przez okno cegłę z przyczepionymi pieniędzmi. To nie beneficjenci pomocy kradną, lecz – tu może postawię tezę rewolucyjną – ci, którzy innym odbierają pieniądze! Złem nie jest przecież otrzymywanie pomocy – tego żaden szanujący się zwolennik kapitalizmu nie próbuje nikomu wmawiać – lecz zabieranie czyjejś własności bez jego zgody, do tego pod groźbą więzienia.

Można też na sprawę patrzeć z czysto pragmatycznego punktu widzenia, słowo „kradzież” traktując jako przenośnię. Kradzieżą staje się wówczas nie faktycznie się dokonujący zabór mienia, lecz marnotrawienie środków przez niewydolny aparat państwowy. Czyż tak trudno wyobrazić sobie rozpacz ludzi, którzy widzą, jak środki szczególnie w czasie kryzysu potrzebne są beznamiętnie dewastowane przez administrację państwową? To przecież czyjaś realna ciężka praca, czyjeś prawdziwe pot i łzy, są tak bezwzględnie miażdżone w trybach biurokratycznej maszyny. Któż z nas nie przypomina sobie starcia w pył przedsiębiorcy, który bezdomnym dawał chleb ze swojej piekarni? I za co? Za to, że nie zapłacił VATu, który miał iść właśnie na owe deklarowane „potrzeby społeczne”, a w rzeczywistości na pensje gryzipiórków? Czyż to właśnie nie jest tego rodzaju kradzież?

Jeszcze większe pomieszanie zawiera Autor w swoim własnym przyrównaniu etycznych reguł wolnego rynku do politycznych reguł demokracji. Swoim własnym, choć twierdzi, że zrobił to wcześniej jego adwersarz, pisząc o tym, że „demokrację zawdzięczamy kapitalizmowi”, z czego wynikać ma jakoby, iż „że kapitalizm przestaje być tylko sposobem handlowania i zarabiania pieniędzy, a staje się naczelną regułą rządzącą wszystkimi dziedzinami ludzkiej aktywności. Staje się ideologią i to – na dodatek – utopijną”. Ale przecież to, że demokracja miałaby powstać (z tym bym się akurat spierał) dzięki kapitalizmowi nie oznacza wcale, że sam kapitalizm jest systemem politycznym takim samym jak demokracja. Na identycznej zasadzie fakt, że rakieta startuje dzięki spalaniu się paliwa nie oznacza, że sama rakieta się pali lub wręcz jest płomieniem. Pomieszanie relacji logicznych implikacji z tożsamością jest chyba oczywiste?

Wolny rynek, zwany też kapitalizmem, to system etyczny, który najłatwiej streścić za pomocą reguły laissez faire – nie przeszkadzać. Postulują jego zwolennicy, aby państwo nie wtrącało się tam, gdzie nie powinno, czyli głównie w system gospodarczy dobrowolnych wymian handlowych pomiędzy ludźmi. Natomiast co do demokracji, to w rozumieniu Pana Szułdrzyńskiego jest ona czysto pragmatyczną metodą dokonywania decyzji w drodze głosowania, czemu zresztą daje Autor później wyraz, mówiąc o nonsensie sztywnego implementowania reguł demokracji w szkołach, a nawet w relacjach rodzinnych. Oczywiście ma rację. Rodzina jest bowiem instytucją rynkową, a nie polityczną. W rodzinie podejmuje się decyzje indywidualne i odpowiedzialność spada wyłącznie na jej członków, którzy muszą się ze sobą dogadać, ułożyć, ustalając metodę rozwiązywania sporów i rozmaitych dylematów. Jest czymś w rodzaju pierwotnej spółki, w której każdy dba jej o dobrobyt i trwałość. Oczywiście, tak jak w i spółce na wolnym rynku, jej „akcjonariusze” nie handlują ze sobą spinaczami, chlebem etc. – jak być może chcieliby to widzieć przeciwnicy indywidualnej wolności obywateli – ale współpracują ze sobą na zasadach ustalonych umownie (czymże bowiem innym jest przysięga małżeńska, jak nie uświęconym ustnym kontraktem?).

To oznacza, że jeśli rodzina chce, to może podejmować decyzje demokratycznie, autorytatywnie, merytokratycznie, plutokratycznie, gerontokratycznie, lub jakkolwiek sobie zamarzy, i rzecz jasna sztywne narzucenie wyboru demokratycznego jest idiotyzmem. Problem dokonywania wyborów jest prywatną, indywidualną sprawa rodziny i po prostu nic nikomu do tego (to jest bardziej skomplikowany, arcyciekawy zresztą temat). Zwolennicy wolnych rynków nie mówią wiele o tym, jak powinna funkcjonować rodzina, bo jest to zwyczajnie wolny wybór jej członków. Z łatwością jednak przekonamy się, że niemal każdy zwolennik wolności gospodarczej będzie zaciekle bronił prywatności i świętości rodziny przed interwencją wszystkowiedzącego państwa. I być może Pan Szułdrzyński powinien zastanowić się dwa razy, zanim zacznie bronić etycznych funkcji monopolu władzy, gdy pomyśli, że jeśli państwo powinno bronić chrześcijańskiego charakteru wolnego rynku (choć gdy spytać, dlaczego wolny rynek miałby być niechrześcijański, trudno o jakąś konkretną poza chciwością – przypowieść o talentach pomijamy – wskazówkę), to dlaczego nie miałoby chronić go za pomocą sił policyjnych, tak jak w przypadku dobrowolnych relacji handlowych, czyli innych, mniej świętych umów? Być może za pomocą podsłuchów powinno śledzić frekwencję rodzin na niedzielnych mszach, badać, jak często dzieci się modlą i czy słuchają rodziców? A jeśli rodzic ufa mądrości dziecka na tyle, aby część swojej władzy mu zostawiać, to dziecko takim złym wychowawcom powinno zostać brutalnie odebrane przez komandosów w kominiarkach. Tego typu postulaty wcale nie są odległe od stanowisk obrońców dzieci, którzy za klapsa gotowi byliby porwać dziecko z rąk niedoskonałej rodziny.

Przypomnijmy raz jeszcze – spór toczy się nie o to, czy relacje społeczne powinny być oparte wyłącznie na kategoriach monetarnych, jak sugeruje Autor artykułu, lecz o to, czy regulowanie przez państwo kwestii gospodarczych jest, z jednej strony, etyczne i, z drugiej strony, praktyczne. Podkreślmy, że problem emerytur jest nie tylko problemem etyczno-moralnym, ale także problemem ekonomicznym. Pamiętajmy też, że jakaś forma zabezpieczenia na starość jest potrzebna każdemu z nas, więc likwidacja państwowego systemu opieki społecznej po prostu nie mogłaby się skończyć automatycznym wymarciem ludzi starszych – no, chyba, że jak współczesna lewica będziemy twierdzić, że ludzie są z natury złymi idiotami, których horyzont mentalnie ogranicza się do dnia następnego. I gdyby nie państwo, ludzkość popadłaby w ruję i porubstwo, o kanibalizmie nie wspominając.

Ograniczmy jednak zakres tematyczny tej i tak zbyt długiej już notki.

Autor popełnia dalej błąd fundamentalny, dowodząc swojego mitologizującego wyobrażenia o niezbywalności instytucji państwa. Pisze bowiem – o zgrozo – słowa następujące: „Czyż istnienie granic nie sprzeciwia się wolnemu rynkowi? Czyż nie byłoby idealnie, gdyby globalny kapitalizm stworzył jedno wielkie światowe państwo, a właściwie instytucję, która regulowałaby wolny rynek?” Pan Szułdrzyński tak oto odkrywa karty i pokazuje, co tak naprawdę myśli o wolnym handlu. Wolny handel oznacza brak granic. A co oznacza brak granic? Jedno gigantyczne supermocarstwo. No, bo przecież nie sposób wyobrazić sobie państw narodowych, które tak sobie zwyczajnie nie pobierają ceł i nie ingerują w prywatne umowy. Nie – to jest niemożliwe. Państwo ma być i państwo ma handel ograniczać – aby był wolny. Bo przecież taki wolny handel polega na tym, że ktoś bez przerwy przeszkadza mu kolejnymi regulacjami i z konieczności jest to jakieś państwo – większe lub mniejsze. Nie sposób inaczej odpowiedzieć na tak absurdalny zarzut, jak jego wysłaniem na drzewo.

O tym, jak nonsensowne jest myślenie o kapitalizmie tylko i wyłącznie poprzez pryzmat zysku monetarnego, pisać się nie chce – dość atramentu wylano, pisząc o tym, że kapitalizm wcale nie wymaga zniesienia zasad etycznych, i że zdrowy system własności prywatnej i wolności osobistej jest wręcz niezbędnym warunkiem ukształtowania się normalnych, cywilizowanych relacji społecznych. Bez systemu wolnorynkowych umów pomiędzy ludźmi nie mają szans takie instytucje jak Kościół Katolicki (sztandarowy przykład niepaństwowej, dobrowolnej organizacji ludzi myślących i wierzących podobnie – nie ma w niej paszportów, nie ma policji, nie ma (dziś) inkwizycji, nie ma przymusu podatkowego, choć za część usług płacić przynajmniej wypada), rodzina, stowarzyszenia, fundacje, pluralistyczne media itp. Za to z łatwością możemy sobie wyobrazić, do czego prowadzi zmuszanie ludzi do dobra za pomocą karabinów czekistów. Głód na Ukrainie za wspaniałych czasów stalinowskiej pomocy uciśnionym pamiętamy.

Rorschach
O mnie Rorschach

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości